Jak nietrudno zauważyć, posty szydełkowe to rzadkość na moim blogu. Głównie dziergam z koralików, zaś włóczki to rzecz poboczna, a maskotki to sprawa wyjątkowo nietypowa. Musicie wiedzieć, choć zapewne gdzieś już o tym wspominałam, że dzianina towarzyszy mi od tak dawna, że nie pamiętam swojej pierwszej robótki. Dziergałam dawniej namiętnie, do czasu aż przyszło opamiętanie w tym szaleństwie, bo ile można mieć własnoręcznie wykonanych serwet, swetrów, czapek, szalików etc. Na szczęście zmienia się moda, trendy, a i włóczki są dziś innej jakości, więc od czasu do czasu załącza mi się tryb szalonej dziewiarki, robię nalot na pasmanterię i przepadam.
Maskotki, to kompletnie losowa sprawa, a piszę to gwoli wyjaśnienia dla nieobdarowanych, bo fizyczną niemożliwością jest wykonać taką zabawkę dla absolutnie każdego maluszka moich znajomych i rodziny. W tej kwestii akurat panuje baby bum, a ja jestem jedna, więc robię jak mam wenę, ewentualnie czas, a stworek trafia do tego malca, który akurat przyszedł na świat. Oczywiście sprawdzam najpierw, czy rodzice gustują w takich zabawkach, to jednak ważna rzecz. Siłą rzeczy nie każdy dostaje hendmejda i nie ma to nic wspólnego z brakiem sympatii, bo uwielbiam wszystkie dzieci.
To moja pierwsza lalka. Robiłam misia, hipopotama, a nawet kotka, ale "ludzia" jeszcze nie miałam okazji.